Wakacyjna opowieść vol. 2
Jedziemy na urlop. Samochód załadowany po sam dach, a właściwie i ponad, bo specjalnie na tę okoliczność został zakupiony box. Czasem nachodzi mnie refleksja, że przy kolejnych dzieciach będziemy musieli kupić Campera, bo tylko on udźwignie naszą fantazję w pakowaniu :)
Wzięliśmy wszystko, co mogłoby się przydać. Czyli byliśmy przygotowani na biwakowanie w lesie,
gdyby samochód się zepsuł na amen. Na tydzień głodówki, gdyby wybuchła jakaś epidemia.
Założenie punktu medycznego, w razie wojny o ostatnią kiełbaskę grillową z
tambylcami (czyt. innymi przyjezdnymi, którzy z tytułu ilości spędzonych tam dni, są już "u siebie"). Trzęsienie ziemi, tsunami na jeziorze. I szereg innych
nieprzewidzianych sytuacji, które dały mi o sobie znać przeczuciem, więc
"na wszelki wypadek" zapakowałam pół domu do walizek.
Przeczucie dobra rzecz, bo już w trasie wyjmowałam przydasie
z torby, kiedy trafiła się nam gówniana przygoda. Gówniana w dosłownym
znaczeniu i globalnej skali samochodowej. Ale jest i druga strona medalu. Gdy
przydasiów nigdy dość, to o litość błaga mój kręgosłup. Bo wypakuj poprzedni zestaw,
zapakuj nowy, na szczycie upchnij i zapnij Małego, pchaj ten cały majdan przez
miałki piach, by po 20 minutach, ze spoconym rowem instalować rozdartego Księcia
w nosidełku na brzuchu lub plecach. A majdan wciąż pchać trzeba.
Dojechaliśmy na miejsce. I... konsternacja, a w tle
ironiczny refren Happysad "A miało być tak pięknie...". Jechaliśmy w
Bory Tucholskie całą rodziną z głębokim przekonaniem, że czeka na nas DOMEK.
Cały domek tylko dla naszej siódemki. Bo takie były ustalenia i zdjęcia na
stronie. Nie wiem jak widzą to inni, ale dla mnie domek ma zazwyczaj jedno
wejście i kilka pomieszczeń w środku. Poza tym, zaczarowani zdjęciami i opisem,
widzieliśmy się już na tarasie z poranną kawą, z wędką na balkonie (bo do
jeziora tak blisko), w altance na grillu, a wieczorami w salonie na grze w
pokera. A tu...(gest Kozakiewicza). Ostatni raz miałam tak szeroko otwartą
gębę, kiedy znajomy ze studiów postanowił poprosić mnie o ocenę swoich
intymnych fotek. Owszem, było coś, co gospodyni nazwała domkiem. Ale to w
rzeczywistości były dwa niezależne "pokoje", z oddzielnymi wejściami, z katafalkami zamiast łóżek, w domu
chamsko podzielonym na pół (jak laska w pudle magika), o standardzie mającym czasy świetności zdecydowanie
za sobą. Siostra przytomnie (po szybkim rekonesansie wnętrza) rzuciła hasło,
że w razie czego będzie można powiedzie, że byliśmy w Egipcie. W końcu pościel, którą trzeba było sobie samemu powlec, miała gustowny wzór rodem z Doliny Królów. No i w razie pytań znajomych po powrocie, będzie można rzucić lakoniczny tekst o wakacjach last minute, bez wdawania się w szczegóły.
Wracając do rzeczonego domku. Przestrzeni wokół dobytku było tyle, ile ma stół bilardowy. A trzeba było na niej upchnąć trzy samochody, rowery i kontenery na śmieci. Ach! I jeszcze piaskownicę zrobioną ze skrzynki po jabłkach! Zamiast altanki była parasolka z przymocowanymi na stałe taborecikami. Taki zestaw barowy sprzed dwudziestu lat. A nie, sorry... altanka była! Tylko aby do niej dojść trzeba było albo skakać przez wjazd do podziemnego parkingu gospodarzy, albo przełazić im przez balkon. W sam raz na poranną kawę w piżamie...
Żenada totalna. Pierwsze, co nam się nasunęło na myśl, to rozpaczliwe pytanie "dlaczego to nie my wybieraliśmy kwatery" ?! Tak przynajmniej można by zrobić dziką awanturę. Stąd lekcja nr 1: nigdy nie zostawiaj załatwiania spraw organizacyjnych osobom trzecim. Szczególnie, jeśli liczysz na spektakularne efekty urlopowe. Lekcja nr 2: pytaj o WSZYSTKO! Nawet jeśli zdjęcia mówią co innego, pytaj, jakbyś miał mieszkać w wigwamie.
Wracając do rzeczonego domku. Przestrzeni wokół dobytku było tyle, ile ma stół bilardowy. A trzeba było na niej upchnąć trzy samochody, rowery i kontenery na śmieci. Ach! I jeszcze piaskownicę zrobioną ze skrzynki po jabłkach! Zamiast altanki była parasolka z przymocowanymi na stałe taborecikami. Taki zestaw barowy sprzed dwudziestu lat. A nie, sorry... altanka była! Tylko aby do niej dojść trzeba było albo skakać przez wjazd do podziemnego parkingu gospodarzy, albo przełazić im przez balkon. W sam raz na poranną kawę w piżamie...
Żenada totalna. Pierwsze, co nam się nasunęło na myśl, to rozpaczliwe pytanie "dlaczego to nie my wybieraliśmy kwatery" ?! Tak przynajmniej można by zrobić dziką awanturę. Stąd lekcja nr 1: nigdy nie zostawiaj załatwiania spraw organizacyjnych osobom trzecim. Szczególnie, jeśli liczysz na spektakularne efekty urlopowe. Lekcja nr 2: pytaj o WSZYSTKO! Nawet jeśli zdjęcia mówią co innego, pytaj, jakbyś miał mieszkać w wigwamie.
Co dalej? Były trzy możliwości. Pierwsza, wsiąść do
samochodu i wrócić do domu bez odpoczynku, kasy i wspomnień, ale naładowanym
agresorem i wkurwem w zenicie. A niech szlag trafi te przedpłaty!!! Druga, pobić gospodarzy, odzyskać kasę i z
gorącą modlitwą na ustach szukać czegoś wolnego w lepszych warunkach. Możliwość
trzecia natomiast, zakładała dopuszczenie do krwiobiegu procentów (podobno podtrzymują motywację do działania, by nie przerywać danej czynności, pomimo frustracji*) i rozstanie
się z marzeniami o sielskim domku, które zastąpi tekst "nie ważne gdzie,
ważne, że razem".
Wybraliśmy ostatnią opcję.
Wymagało to od nas pracy nad sobą i pomysłowości. Bo plan
zakładał, że nie będziemy się kisić w pokojach, tylko spędzać jak najwięcej
czasu w plenerze. I może to był sekret jednak udanego wyjazdu. Bo czy rozleniwieni
domkiem naszych marzeń chcielibyśmy tak często go opuszczać? Jest spora szansa,
że nie. A wówczas byśmy skapcenieli totalnie i nie odkryli tylu uroków okolicy. Tak przynajmniej zaliczyliśmy
plażing, pływanie rowerkiem, kąpiel w jeziorze (Mały nawet wyrwał dziewczynkę
na swój błękitny pontonik :), spacery po lesie, wycieczki piesze i samochodowe,
grzybobranie, degustacje miejscowych specjałów (polecam ciszki kaszubskie :),
łowienie ryb, robienie wianków, granie w planszówki na własnych zasadach, czytanie
zaległych książek... takie tam urlopowe bzdety, które dają mnóstwo radości. Ale najwięcej radości dało nam "ważne, że razem".
Poważni rodzice, poważne zdjęcie familijne :) |
Mały w ogóle nie wiedział o co ten cały raban z kwaterą, bo
jak tylko wyszedł z samochodu śmiał się całą paszczą. Przez cały wyjazd tak
było. Chociaż on miał frajdę od samego początku. Reszta musiała trochę nad tym
popracować. Ale warto było. Bo choć warunki nie były jak w Gołębiewskim, to
wspomnienia mamy fajne. I z perspektywy czasu mogę powiedzieć - było super! Bo razem. A po
czym poznać, że lato w pełni? Po szczęściu na twarzach. Naszych na pewno! :)
* Znalezione w "Listach profana. Między psychologią a religią" dr Bartłomieja Dobroczyńskiego.
* Znalezione w "Listach profana. Między psychologią a religią" dr Bartłomieja Dobroczyńskiego.
Dla mnie lato w pełni oznacza koniecznie wyjazd nad morze, czy to polskie, czy zagraniczne. Rozpocząłem już przeglądanie stron www z rozmaitymi ofertami, czas bowiem zorganizować kolejne wakacje :)
OdpowiedzUsuńWakacjom mówię zdecydowane tak. Ale zaraz szybko dodaję, zależy jakim kosztem...
Usuń