05 sierpnia 2016

Po czym poznać, że lato w pełni?



Wakacyjna opowieść vol. 2




Jedziemy na urlop. Samochód załadowany po sam dach, a właściwie i ponad, bo specjalnie na tę okoliczność został zakupiony box. Czasem nachodzi mnie refleksja, że przy kolejnych dzieciach będziemy musieli kupić Campera, bo tylko on udźwignie naszą fantazję w pakowaniu :)

Wzięliśmy wszystko, co mogłoby się przydać. Czyli  byliśmy przygotowani na biwakowanie w lesie, gdyby samochód się zepsuł na amen. Na tydzień głodówki, gdyby wybuchła jakaś epidemia. Założenie punktu medycznego, w razie wojny o ostatnią kiełbaskę grillową z tambylcami (czyt. innymi przyjezdnymi, którzy z tytułu ilości spędzonych tam dni, są już "u siebie"). Trzęsienie ziemi, tsunami na jeziorze. I szereg innych nieprzewidzianych sytuacji, które dały mi o sobie znać przeczuciem, więc "na wszelki wypadek" zapakowałam pół domu do walizek.

Przeczucie dobra rzecz, bo już w trasie wyjmowałam przydasie z torby, kiedy trafiła się nam gówniana przygoda. Gówniana w dosłownym znaczeniu i globalnej skali samochodowej. Ale jest i druga strona medalu. Gdy przydasiów nigdy dość, to o litość błaga mój kręgosłup. Bo wypakuj poprzedni zestaw, zapakuj nowy, na szczycie upchnij i zapnij Małego, pchaj ten cały majdan przez miałki piach, by po 20 minutach, ze spoconym rowem instalować rozdartego Księcia w nosidełku na brzuchu lub plecach. A majdan wciąż pchać trzeba.

Dojechaliśmy na miejsce. I... konsternacja, a w tle ironiczny refren Happysad "A miało być tak pięknie...". Jechaliśmy w Bory Tucholskie całą rodziną z głębokim przekonaniem, że czeka na nas DOMEK. Cały domek tylko dla naszej siódemki. Bo takie były ustalenia i zdjęcia na stronie. Nie wiem jak widzą to inni, ale dla mnie domek ma zazwyczaj jedno wejście i kilka pomieszczeń w środku. Poza tym, zaczarowani zdjęciami i opisem, widzieliśmy się już na tarasie z poranną kawą, z wędką na balkonie (bo do jeziora tak blisko), w altance na grillu, a wieczorami w salonie na grze w pokera. A tu...(gest Kozakiewicza). Ostatni raz miałam tak szeroko otwartą gębę, kiedy znajomy ze studiów postanowił poprosić mnie o ocenę swoich intymnych fotek. Owszem, było coś, co gospodyni nazwała domkiem. Ale to w rzeczywistości były dwa niezależne "pokoje", z oddzielnymi wejściami, z katafalkami zamiast łóżek, w domu chamsko podzielonym na pół (jak laska w pudle magika), o standardzie mającym czasy świetności zdecydowanie za sobą. Siostra przytomnie (po szybkim rekonesansie wnętrza) rzuciła hasło, że w razie czego będzie można powiedzie, że byliśmy w Egipcie. W końcu pościel, którą trzeba było sobie samemu powlec, miała gustowny wzór rodem z Doliny Królów. No i w razie pytań znajomych po powrocie, będzie można rzucić lakoniczny tekst o wakacjach last minute, bez wdawania się w szczegóły.

Wracając do rzeczonego domku. Przestrzeni wokół dobytku było tyle, ile ma stół bilardowy. A trzeba było na niej upchnąć trzy samochody, rowery i kontenery na śmieci. Ach! I jeszcze piaskownicę zrobioną ze skrzynki po jabłkach! Zamiast altanki była parasolka z przymocowanymi na stałe taborecikami. Taki zestaw barowy sprzed dwudziestu lat. A nie, sorry... altanka była! Tylko aby do niej dojść trzeba było albo skakać przez wjazd do podziemnego parkingu gospodarzy, albo przełazić im przez balkon. W sam raz na poranną kawę w piżamie...

Żenada totalna. Pierwsze, co nam się nasunęło na myśl, to rozpaczliwe pytanie "dlaczego to nie my wybieraliśmy kwatery" ?! Tak przynajmniej można by zrobić dziką awanturę. Stąd lekcja nr 1: nigdy nie zostawiaj załatwiania spraw organizacyjnych osobom trzecim. Szczególnie, jeśli liczysz na spektakularne efekty urlopowe. Lekcja nr 2: pytaj o WSZYSTKO! Nawet jeśli zdjęcia mówią co innego, pytaj, jakbyś miał mieszkać w wigwamie.

Co dalej? Były trzy możliwości. Pierwsza, wsiąść do samochodu i wrócić do domu bez odpoczynku, kasy i wspomnień, ale naładowanym agresorem i wkurwem w zenicie. A niech szlag trafi te przedpłaty!!! Druga, pobić gospodarzy, odzyskać kasę i z gorącą modlitwą na ustach szukać czegoś wolnego w lepszych warunkach. Możliwość trzecia natomiast, zakładała dopuszczenie do krwiobiegu procentów (podobno podtrzymują motywację do działania, by nie przerywać danej czynności, pomimo frustracji*) i rozstanie się z marzeniami o sielskim domku, które zastąpi tekst "nie ważne gdzie, ważne, że razem". 

Wybraliśmy ostatnią opcję.
Mamo, Tato! Bunkry tak jakby są, ale też jest... fajnie!

Wymagało to od nas pracy nad sobą i pomysłowości. Bo plan zakładał, że nie będziemy się kisić w pokojach, tylko spędzać jak najwięcej czasu w plenerze. I może to był sekret jednak udanego wyjazdu. Bo czy rozleniwieni domkiem naszych marzeń chcielibyśmy tak często go opuszczać? Jest spora szansa, że nie. A wówczas byśmy skapcenieli totalnie i nie odkryli tylu uroków okolicy. Tak przynajmniej zaliczyliśmy plażing, pływanie rowerkiem, kąpiel w jeziorze (Mały nawet wyrwał dziewczynkę na swój błękitny pontonik :), spacery po lesie, wycieczki piesze i samochodowe, grzybobranie, degustacje miejscowych specjałów (polecam ciszki kaszubskie :), łowienie ryb, robienie wianków, granie w planszówki na własnych zasadach, czytanie zaległych książek... takie tam urlopowe bzdety, które dają mnóstwo radości. Ale najwięcej radości dało nam "ważne, że razem".

Poważni rodzice, poważne zdjęcie familijne :)
Okazało się, że na dwóch metrach kwadratowych, które ironicznie nazywaliśmy tarasem, da się wypić kawę nawet we trzy osoby jednocześnie. Można też korzystać z porośniętej mchem huśtawki i cieszyć się ładną pogodą. Mały zachwycał się nią zawsze. A właściwie jej zardzewiałym łańcuchem.  A gdy pogody trochę braknie można prześcigać się w robieniu sobie śmiesznych zdjęć.

Mały w ogóle nie wiedział o co ten cały raban z kwaterą, bo jak tylko wyszedł z samochodu śmiał się całą paszczą. Przez cały wyjazd tak było. Chociaż on miał frajdę od samego początku. Reszta musiała trochę nad tym popracować. Ale warto było. Bo choć warunki nie były jak w Gołębiewskim, to wspomnienia mamy fajne. I z perspektywy czasu mogę powiedzieć - było super! Bo razem. A po czym poznać, że lato w pełni? Po szczęściu na twarzach. Naszych na pewno! :)


* Znalezione w "Listach profana. Między psychologią a religią" dr Bartłomieja Dobroczyńskiego.

2 komentarze:

  1. Dla mnie lato w pełni oznacza koniecznie wyjazd nad morze, czy to polskie, czy zagraniczne. Rozpocząłem już przeglądanie stron www z rozmaitymi ofertami, czas bowiem zorganizować kolejne wakacje :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wakacjom mówię zdecydowane tak. Ale zaraz szybko dodaję, zależy jakim kosztem...

      Usuń