Czyli kill the time
Po kilku dniach pięknej pogody mamy regres. Zimno, wieje,
pada. Jak pada deszcz, to jeszcze znośnie. Bo można wziąć parasolkę, cieplejszą
kurtkę i kalosze i trochę poskakać po kałużach. Gorzej, jak wieje na dokładkę. A
już totalnie do luftu jest wtedy, gdy pada grad. A to w ostatnich dniach
zdarzyło się kilka razy. W takie dni odpuszczamy sobie spacery.
A wiadomo, jak się siedzi w domu, dziecko mniej wyhasane
łobuzuje więcej. I robi wszystko to, co tylko zdąży pojawić się w Twojej głowie
z dopiskiem "tylko nie to". Nie wiem jakim sposobem, ale ta mała
istota w mig odbiera Twój przekaz myśli. Do tego skutecznie wykreśla z niego
przeczenie i przechodzi do ofensywy. W momencie masz wrażenie, że nagle dziecko
ktoś Ci sklonował i po domu już nie biega jedna, ale kilka par małych nóżek i
psoci w najlepsze. A Ty? Tobie pozostają trzy opcje.
Pierwsza, zakłada totalnie olewczy stosunek do sprawy. Czyli
nie robisz nic. Siadasz na łóżku z kawą i czekasz na rozładowanie baterii. Tylko
uwaga, tu jest mały szkopuł. Kiedy w tym modelu rozładowują się baterie? Licho
wie.
W drugiej opcji, przybierasz odwrotną taktykę i liczysz na
zmęczenie przeciwnika, jednocześnie dotrzymując mu kroku. Czyli biegasz za okupantem w tą i z powrotem, i prowokujesz do
wzmożonej aktywności. Wydajesz z siebie wojenne okrzyki, gdy wchodzi na stół i
z torby z laptopem chce Ci zrobić kebaba. Zagryzasz zęby widząc, jak kanapka z
dżemem ląduje na kanapie (może gdy zje, zrobi się śpiący?). Wchodzisz w
dywagacje o wyższości kiełbasy z keczupem nad zupą jarzynową. Nawet zaczynasz myśleć kategoriami "co tu jeszcze wymyślić?".
Jest też wyjście numer trzy, które zakłada odwrócenie uwagi
i skupienie jej na czymś twórczym. Jak do tej pory, staramy się jak najczęściej
korzystać z tego podejścia. Bo dwa powyższe, zwyczajnie mają zbyt dużo
defektów.
Dobrze, zarzucisz mnie zaraz rzeczowym "dawaj
konkrety!", więc spieszę z wyjaśnieniami. Całkiem niedawno pisałam już o
jednym pomyśle na to, jak skutecznie udaje mi się zagaić temat "Synku,
pokaż mi, gdzie huśta się dziewczynka?", gdy on właśnie aranżuje kuchnię
według własnego pomysłu, pokrzykując niczym indiański wojownik. Chcesz nadrobić
zaległości w lekturze? Zajrzyj TU.
Teraz do naszego repertuaru doszły kolejne rozwiązania. I
tak ostatnio głowiliśmy się, co zrobić z rolek po papierze. Zaczęliśmy
kombinować, cudować, kleić i... wyszły nam wielkanocne kurczaki 😲 Nie będę
udawać, że Mały wykonał większość pracy. On wybierał... tzn. wydzierał papier do
oklejenia. Badał, do czego służą nożyczki i tysiąc sposobów na to, jak nie
powinno się ich trzymać (już wie, że obsługując je tylko dwoma paluszkami wiele
nie zdziała). Prócz tego dokonał obserwacji, jak szybko klej wchodzi w
interakcję z kanapą i który kolor flamastrów najlepiej wygląda na rączce.
Wszystkie powyższe doświadczenia świetnie przysposobiły małe
łapki do robienia Świątecznych kartek. Najpierw uczyniliśmy nieco kolorowego
bałaganu, bawiąc się farbami. A Później w ruch znów poszły nożyczki, klej i co
tam nam się jeszcze nawinęło pod ręce 😊
Ponieważ farba służy mojemu Synkowi bardziej do
eksperymentowania z konsystencją, nawet nie robiłam podchodów
do malowania. Kolorowanie kredkami też jakoś szczególnie nie zajmuje Małego.
Ledwie postawi kilka kresek i obrazek uważa za w pełni pokolorowany. Ale...
udało mi się znaleźć złoty środek! Kolorowanka do malowania wodą! To akurat
okazał się strzał w 10! Odrobina wody wystarczy, by pokolorować rysunek. Widzę,
że Dziecię ma przy tym sporo frajdy, a ja znacznie mniej do sprzątania 💙
A skoro już o kolorowankach mowa - wpadła nam w ręce ciekawa
rzecz. Kolorowanka z aplikacją. Co prawda, sama kolorowanka jest klasyczna i
tej nie da się kolorować wodą. Ale ma inną wielką zaletę. Po ściągnięciu
odpowiedniej aplikacji na telefon... ożywają w niej obrazki! 😍 My mamy akurat
wersję z dinozaurami, ale można wybrać coś innego, np. rybki, ptaki, albo
dzikie zwierzęta. Ciekawskich odsyłam do strony Wydawnictwa Piętka.
Bez ściemy przyznam, że Synek z ożywiania dinozaurów ma
wielką frajdę. No dobra, my ze Ślubnym też 😍😅 Całą trójką musieliśmy przeskanować strona po
stronie każdego gada i zobaczyć, jak ten biega, a tamten lata. Z kolorowaniem
jest mały problem. Bo u niespełna dwulatka, przy takich atrakcjach, kolorowanie
schodzi na dalszy plan. Nieważne, że brakuje kolorów. Ważne, że wszystko się
rusza! A ja nie narzekam, ani nie wciskam mu na siłę kredek do rączki.
Łapczywie korzystam z chwili spokoju.
Z kolorowaniem więc wielkich postępów nie poczyniliśmy. Ale
przecież nie od razu Kraków zbudowano. Na razie Synek chętnie ogląda obrazki,
które Tata skanuje mu telefonem (gdy robi to sam, nie zawsze wychodzi i
strasznie się wtedy piekli). Zabawne jest to, że nie do końca ogarnia sytuację,
kiedy dinozaury z kartki nagle przeskakują na telefon i zaczynają się poruszać.
Jak na prawdziwego naukowca przystało, mocno eksperymentuje, starając się przy
tym wyciągnąć wnioski 😆 Podkłada więc kredki pod kamerę i obserwuje, czy one
też zaczną tańczyć w telefonie. Paluszkami stuka w ekran z nadzieją, że
dinozaur zacznie za nim podążać. A gdy gad otwiera paszczę sprawdzają, czy to
coś jest w stanie dziabnąć. Zabawy jest co niemiara, a okrzykom zachwytu nie ma
końca.
Powiem szczerze, że pierwszy raz zetknęłam się z takim rozwiązaniem.
Niby klasyka, a z interaktywnym dodatkiem. I pomyśleć, że bawi nas później
zdziwienie dzieci, gdy uparcie próbują z każdego ekranu korzystać dotykowo. Tą naturalną dla nich, a dla nas sytuacyjnie zabawną tendencję, świetnie obrazuje pewna historia, z życia wzięta. Podczas podróży pociągiem, mama pokazuje swojemu dziecku palcem w stronę okna, że o tam, na pastwisku, to jest krowa. Na co chłopiec niewiele myśląc podchodzi do okna i (ponieważ krowa jest zbyt mała, bo daleko to pastwisko) palcami wykonuje ruch powiększenia obrazu 😂😂😂