Czyli poncha, pitanga, fado i baleriny
Jesteśmy. Znów wciśnięci w zimowe wieczory, grube kurtki i
zmęczone twarze. A my, na przekór temu wszystkiemu, jesteśmy wypoczęci, wciąż
pełni wiosennej lekkości i maderyjskiego klimatu. Zachwyceni tym, że można żyć inaczej.
Spokojniej, bardziej kolorowo, życzliwiej. I choć to w sumie żadna nowość, bo to
nie był mój pierwszy wyjazd za granicę, to pierwszy raz ta różnica tak bardzo
poruszyła moje serce. Bo u nas śnieg, zmarzlina, przedwczesne wieczory i ludzie
wkurwieni już od samego rana. A tam błękit nieba, kolorowe targi, uśmiechnięci
i zawsze gotowi do pomocy ludzie.
Rozumiem, że Polska to kraj meteopatów. I że gdyby nie ta
pogoda, to każdy najpierw pobiegłby w ultramaratonie, później byłby gotów góry
przenosić, po drodze sprzątnąłby nawet na Wiejskiej. Przepraszam, jeśli kogoś
urażam, pakując go do szuflady razem z innymi. Racja. Nie wszyscy przecież są
tacy sami. Ale co do ogólnej tendencji chyba się ze mną zgodzicie, że jesienią
i zimą to poziom kultury osobistej widocznie spada. Bo to, że nastrój leci na łeb
na szyję, to akurat rozumiem. Ale dlaczego zaraz mam oświadczać całemu światu,
bez skrywanej złości, że jam jest ten, który wstał lewą nogą i zmarzł w ucho
prawe, i wyszedł bez kawy na mróz siarczysty? Właśnie tego do końca pojąć nie
mogę i chętnie zmieniłabym to, choćby jakimś nakazem odgórnym.
Ale dosyć tego narzekania na narzekanie 😊 Trudno, świata
nie zmienię. Kijem Wisły też nie będę cofać. Ale mogę Wam napisać, jak
spędziłam przedostatni tydzień. Może się komuś jeszcze udzieli mój wakacyjny
nastrój. Tak, wybaczcie. Moja bardzo wielka wina, że nie dałam rady pisać tuż po powrocie.
Chyba przez ten buzujący w żyłach procent portugalskiej radości. Nie jest mi
łatwo znów przykleić się do linijki szaro-burych planów na przetrwanie. Bo u
mnie już wiosna. Szkoda tylko, że za oknem wciąż ciężko ją znaleźć.
Wracając do wyjazdu... Madera to wyspa
idealna dla małych dzieci. Nie trzeba się martwić o zbyt wysokie temperatury (o
tej porze roku). Domyślam się, że brzmi to jak ironia, gdy za oknem jak nie
śnieg, to plucha. Ale powiedzmy sobie otwarcie, czy plażing z małym dzieckiem
jest realny? No właśnie. Dlatego planując nasz wypad, pod uwagę wzięłyśmy z
Siostrą optymalizację 😝 Czyli my zadowolone, Mały zaopiekowany.
Zwiedziłyśmy większość miejsc, które chciałyśmy zobaczyć.
Choć ostatecznie nie wybrałyśmy żadnej wycieczki, które oferowało nam nasze
biuro. Bo to co nas interesowało, np. zwiedzanie jeepami, nie nadawało się dla
roczniaka. Ale... W międzyczasie obskoczyłyśmy miejscowe biura i gdy już się
niemal zdecydowałyśmy na jedną z opcji, w ostatniej chwili zmieniłyśmy zdanie.
I to była bardzo dobra decyzja!
Zwerbowałyśmy jednego
taksówkarza i wynajęłyśmy go na dwa dni. Więc miałyśmy tournée po wyspie, może
nie z wykwalifikowanym przewodnikiem, ale co tam. W końcu czy na zorganizowanej
wycieczce przewodnik zatrzymywałby się na środku drogi, nad klifem, byśmy mogły
tylko zrobić sobie zdjęcia? Nie zrywałby też dla nas tamtejszych owoców tylko
po to, żeby pokazać ich różnorodność i smak (dzięki niemu wiem, że istnieje coś
takiego jak pitanga 😍). Nie zawiózłby nas w miejsce, gdzie częstowano
nas miejscowym specjałem - kawową nalewką własnej roboty. Ale co najważniejsze,
nikt nie dostosowywałby całego autokaru, pod dyktando mej Latorośli. A w naszej
opcji miałam absolutny komfort, że gdyby Małemu coś się nie spodobało (co
ostatecznie miało miejsce) to nie muszę czekać 4 godzin na krawężniku,
aż wszyscy zdążą przespacerować się do klifu i z powrotem.
Właśnie tego spaceru Mały tak bardzo nie chciał zaliczyć.
Dzięki naszemu kierowcy, jedliśmy też w najlepszej knajpie na
wyspie rybę miecz z pieczonym bananem, wcale nie wydając przy tym fortuny (za 4
dania z napojami zapłaciłyśmy ok 30 euro).
Ryba z pieczonym bananem zaskakująco dobrze się komponowała, do tego smakowała wybornie. Ale frytki, według Małego, trzeba było dosolić 😊
Zawiózł nas też do portowego miasteczka, z którego wywodzi
się maderyjski napój wyskokowy poncha (maderyjski rum z trzciny cukrowej+miód+sok z cytryny/pomarańczy/inny, zależnie od upodobań). Dobry ten wynalazek, ale i (choć nie wierzę, że to piszę) diabelnie
mocny 😝
Wynajęcie taksówki, wcale nie wyszło nas drożej, niż wykupienie fakultatywnych
wycieczek dla 2 osób. Koszt jednej z nich (a musiałybyśmy wykupić 2, by zwiedzić
zachodnią i wschodnią część wyspy) oscylował w granicach 60 euro. Więc mnożąc tą
kwotę razy 4 (dwie wycieczki dla dwóch osób) wychodzi całkiem spora sumka.
Tymczasem my za jeden dzień wynajmu taksówki zapłaciłyśmy 100 euro. Plus,
wspomniany wyżej, nieprzekładalny na pieniądze komfort podróży z małym
dzieckiem.
Oczywiście nie chce się tu rozwodzić nad zajebistością naszego
pomysłu. Bo są też inne rozwiązania, które pewnie kosztują znacznie mniej i są
bardziej satysfakcjonujące. Chociażby wynajem samochodu i samodzielne
zwiedzanie wyspy, co również brałyśmy pod uwagę. Ale do tego
albo trzeba mieć więcej czasu (nie tylko tydzień), albo przed przyjazdem trzeba
się dobrze do tego przygotować. Czyli uwzględnić, co się chce zobaczyć. Wybrać najlepszą drogę. A przede wszystkim, trzeba sobie kupić bardzo dobrą mapę,
która będzie nadawała się do czegoś więcej, niż podtarcia. Nasza niestety, choć
wydałyśmy na nią 11 euro (za zwykłą rozkładaną mapkę!) nadawała się właśnie tylko
do tego. Bo nawet miejscowi nie
potrafili na niej zlokalizować miejsca, w którym aktualnie się znajdowaliśmy.
Zaznaczę, że pytałyśmy również panią, która pracowała w firmie wynajmującej
przewodników, więc ostatecznie nie jest to dowód naszej indolencji 😆
Ponieważ właściwie w ostatniej chwili zdecydowałyśmy się
na Maderę i dany terminie, nie przygotowałyśmy się jak trzeba, do
samodzielnego zwiedzania całej wyspy. Dlatego 2 dni minęły nam na rozeznaniu
się po Funchal, gdzie znajdował się nasz hotel.
Dla tego widoku zdecydowałyśmy się na hotel Panoramico 💕💕💕
Owe dwudniowe rozeznanie w terenie miało swoje plusy, bo obeszłyśmy Funchal w całości.
Zaliczyłyśmy pobliskie sklepiki, zrobiłyśmy rekonesans co i gdzie warto kupić.
A to nie byle jaka umiejętność, bo np. ceny poncho potrafiły się różnić aż o
20 euro! Odwiedziłyśmy też najstarszą miejscową winiarnię, gdzie można było
degustować ile głowa, albo portfel wytrzyma (degustacje nie były oczywiście
darmowe, ale wino wyborne i do tego dokonując zakupu można było odebrać je na
lotnisku. Nie wchodziło więc do ogólnej wagi bagażu). Nota bene, niektóre z tych win można kupić w naszym polskim dyskoncie i to niezbyt drogo. Jadłyśmy pieczone
kasztany, jechałyśmy kolejką linową, zwiedziłyśmy tropikalny ogród, tańczyłam
(jeśli bujanie się z wymienionym wyżej obciążeniem można w ogóle nazwać tańcem)
też na rynku w akompaniamencie miejscowego bandu (gdzie dostałam oklaski ze
wszystkich pobliskich knajpek).
Tu właśnie dostaliśmy gromkie brawa 😆