Photo by Zach Izraeli on Unsplash
|
Czyli dlaczego na wakacjach wolimy odludzia
Niektórzy z naszych znajomych pukają się w głowę za każdym
razem, gdy wymieniamy się planami na wakacyjne wyjazdy. Większość bowiem
wybiera jakieś resorty, w najgorszym przypadku hotele 4-gwiazdkowe. Generalnie
prym wiodą miejsca z basenem, jadłodajnią pod nosem, czymś do podreptania tuż
za rogiem, wśród tłumów innych turystów i w cieniu bogatej zabudowy.
Albo zwiedzanie. Szaleńcze biegi pomiędzy budynkami,
straganami, wzdłuż ulic. Wielki maraton z turystami różnej maści i narodowości.
To za parasolką, to za chorągiewką, żółtą czapką. Masowe, objazdowe zwiedzanie
też nie jest dla nas. Po pierwsze, Ślubnemu flaki się przewracają na samą myśl o
czymś, co przypomina biegi po Pampelunie. Tyle, że bez byka. Ale z tą samą
zajadłością i szaleństwem w oczach. Ja natomiast, wolę zwiedzanie we własnym
tempie, dostosowanym do naszej trójki. Poza tym, staramy się minimalizować
wakacyjny stres, o którym pisałam TUTAJ
Wiesz jak to z dzieckiem. Dwadzieścia razy trzeba gdzieś
przystanąć. Zjeść, napić się, przebrać, zjeść, znów przebrać. Pewne miejsca nie
zdają egzaminu, jak zamkowe wnętrza. Z miejsca nasz Berbeć zrobiłby tam
przemeblowanie i zwiał nam do lochów 😉 Gdzieś może być za ciepło, gdzie
indziej za zimno... Więc zamiast ostentacyjne przewracać oczami i liczyć do 10,
po prostu nie pakujemy się na siłę. Z dbałości o komfort własny i cudzy.
Czasem mamy ochotę poleżeć tyłkami do góry. Innym razem coś
obejrzeć. Ale to my chcemy dyktować warunki, kiedy i gdzie. A tego
zorganizowany wyjazd objazdowy niestety nie bierze pod uwagę. Dlatego takim
atrakcjom mówimy stanowcze nie. Przynajmniej na tą chwilę.
Dla nas wypoczynek, to zmiana klimatu dosłownie. Ponieważ na
co dzień funkcjonujemy w mieście, z zegarkiem w ręku, w poszukiwaniu mniej
zatłoczonego miejsca, na wakacje wybieramy coś ustronnego. Im większe odludzie,
tym lepiej. Nas takie miejsca oczarowują bez dwóch zdań.
Sklepów do szczęścia nie potrzebujemy. Grunt, żeby było
gdzie kupić podstawowe produkty, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale bez
obsesyjnego shoppingu. Wiesz nie mam tak, że jak dziennie nie wyrobię normy w
zakupach, to mi ciśnienie skacze.
Jeśli jest co
zwiedzić, to fajnie. Jeśli nie, nie szkodzi. Potrafimy się sobą zająć i nie
nudzić przy braku lawiny bodźców z zewnątrz 😌 Nie musimy mieć tv, basenu z
jackuzzi i all inclusive. Za to bardzo cenimy sobie ładne widoki, otwartą
przestrzeń, świeże powietrze i brak hałaśliwych sąsiadów.
Brzmi geriatrycznie? Może. Ale my wolimy na wakacjach niespiesznie smakować
życie. Totalnie się przy tym wylogowujemy z sieci. Ja zabieram książki, a
Ślubny cały zestaw wędkarski (i upychamy gdzieś pomiędzy zabawki 😅 ). Wreszcie
jest szansa na wszystko, co tak bardzo lubimy, a na co zwykle brakuje nam
czasu.
Uczestniczyłam kiedyś w szkoleniu, na którym dowiedziałam
się, że najlepszą i najefektywniejszą formą działania, jest działanie
systematyczne (rozłożone na system małych kroków) oraz podzielone tematycznie.
Niestety nie da się wszystkich planów zaraz wprowadzić w życie. Bo albo się
zniechęcimy, albo znudzimy, albo po prostu rzucimy to w diabły ot tak. Bo
przecież doba ma tylko 24 godziny.
Ale...
Jeśli dogadamy się ze sobą, że w tym miesiącu zajmę się swoim
domem i popracuję nad wyglądem,
natomiast w przyszłym przeczytam zaległe lektury i przypomnę sobie angielski,
ma już większe szanse powodzenia. Dlatego lubię plan działania oparty o
podziały. U mnie są to wyzwania.
Właśnie zaplanowałam sobie kolejne. Będę pisać codziennie.
Może nie codziennie da się to opublikować. Ale chcę pisać. Niech mi to wejdzie
w krew. Stanie się nawykiem. Nabierze lekkości. Przejrzystości myśli. Płynnego
języka. Bo ostatnio tak trudno zabrać mi się za pisanie. To zawsze zostawiam na
koniec. Na koniec dnia. A wtedy, jedyne na co mam siłę i ochotę, to odpalić
sobie muzykę w słuchawkach i odpłynąć.
Pisarz musi pisać codziennie. Prawda jest taka, że pisarka
ze mnie taka, jak z koziej dupy sakiewka na złoto. Ale myśl jest jak
najbardziej dla mnie. Uchwyciłam to, pitoląc kolejny obiad. Mieszając w garze i
ćwicząc koordynację ręka oko (między mieszaniem i doprawianiem, podaję Małemu
jogurt i wycieram z podłogi owoce, które wypluł). Właściwie powinnam pisać na
każdym świstku papieru. Wtedy miałabym pewność, że uchwycę te dobre zdania, co
mi się po głowie walają. Bo inaczej, zanim dokończę tysiąc rozpoczętych spraw,
będzie wieczór. A wtedy to już bateryjki mam na wyczerpaniu.
Aby jakoś zebrać myśli, celebruję
swoje przebieżki. To pozwala mi się wyluzować i wycisnąć z potem wszelkie
głupoty z głowy. Ekspresowo nadrobiłam więc zaległości w punkcie 3. z TEGO
wpisu 😁 Zawsze fascynowało mnie to zjawisko,
że jak trzeba, to w 5 minut da się zorganizować wszystko, co do tej pory nie
udało się nawet w kilka miesięcy. Mistrzami w tej dyscyplinie są zazwyczaj
studenci 😅 Dużo mogę powiedzieć na ten temat z własnego doświadczenia.
Niestety, akurat ta sprawność nie do końca sprawdza się w życiu macierzyńskim.
Tu panuje zasada "co masz zrobić jutro, zrób natychmiast".
Zachęcona przez Ewę z Zielonego Zagonka jestem na detoksie kosmetycznym. Zero komercyjnych mydeł, balsamów, kremów,
peelingów i innych specyfików drogeryjnych. Jeszcze parę lat temu, nie
wyobrażałabym sobie czegoś takiego. Ja - właścicielka szerokiego asortymentu
kosmetycznego, którego nie powstydziłaby się nawet mała drogeria.
Dziś, bez skrzywienia testuję naturalne alternatywy. Jestem już
po tygodniowej sesji i powiem, że... Po pierwsze, nie nie śmierdzę 😂😂😂 Mimo
odstawienia mydła. Tak na marginesie, jakież to obsesyjne i głęboko
zakorzenione, że czystość kojarzy nam się tylko z gigantyczną ilością piany.
Nie ma piany, nie ma higieny.
Wracając do obserwacji z detoksu - efekty są bardziej, niż
obiecujące. Po ŻADNYM balsamie moja skóra, a w szczególności pupa, uda i biust,
nie wyglądały tak dobrze (w sensie, nie były tak dobrze nawilżone i gładkie).
Zwolenniczki bezterminowego karmienia piersią zapewne wiedzą, czym jest skóra
niczym pergamin. Spieszę więc z ogłoszeniem parafialnym, że da się z tym walczyć!
Ale pod jednym warunkiem: trzeba zmienić myślenie i zamienić mydło na... miód a
balsam na olej! Brzmi może szaleńczo, ale zapewniam, jest skuteczne. Wpadnijcie
na Zagonek Ewy, a dowiecie się szczegółów.
Ponieważ chcę detoks przeprowadzić dogłębnie, wciąż
praktykuję picie koktajli. Niemal każdego dnia wrzucam do blendera, co tam
akurat mam na składzie. Jestem od tego uzależniona! Dzień bez koktajlu, to
dzień stracony. Bo nie dość, że zastępuje mi on posiłek, to dodatkowo jest
istną bombą witaminową. Najbardziej jednak się cieszę z tego, że moje Dziecię
też jest fanem smoothie, jak Mama 😋 Poza tym, czym skorupka za młodu... i tak
dalej 😊
Zabrałam się też za porządkowanie balkonu. Wiem, wiem. Ale
lepiej późno, niż później. Właściwie znów miałam aranżację przenieść na
przyszły rok. Bo przecież remont za pasem. Ale z Małym już nas trochę nosi,
więc będziemy starali się coś wykombinować, by cieszyć się piękną pogodą bez
wychodzenia z domu. Jak już dokonamy metamorfozy, pochwalimy się efektami. Na
razie zdążyłam jedynie pozbyć się gniazda ptaszników w worku z ziemią! Dżizas,
myślałam, że w naszej szerokości geograficznej nie ma takich pająków, co by
mogły zawinąć w kokon człowieka! 😱😱😱
I na koniec jeszcze przypomnę o nowym wpisie na E-Szkrabie,
gdzie zwierzam się z tego, dlaczego bez skrupułów zamieniam się czasem w
księżniczkę. Jeśli ktoś przegapił ten urodzinowy wpis, to zapraszam TU
Czyli kill the time
Po kilku dniach pięknej pogody mamy regres. Zimno, wieje,
pada. Jak pada deszcz, to jeszcze znośnie. Bo można wziąć parasolkę, cieplejszą
kurtkę i kalosze i trochę poskakać po kałużach. Gorzej, jak wieje na dokładkę. A
już totalnie do luftu jest wtedy, gdy pada grad. A to w ostatnich dniach
zdarzyło się kilka razy. W takie dni odpuszczamy sobie spacery.
A wiadomo, jak się siedzi w domu, dziecko mniej wyhasane
łobuzuje więcej. I robi wszystko to, co tylko zdąży pojawić się w Twojej głowie
z dopiskiem "tylko nie to". Nie wiem jakim sposobem, ale ta mała
istota w mig odbiera Twój przekaz myśli. Do tego skutecznie wykreśla z niego
przeczenie i przechodzi do ofensywy. W momencie masz wrażenie, że nagle dziecko
ktoś Ci sklonował i po domu już nie biega jedna, ale kilka par małych nóżek i
psoci w najlepsze. A Ty? Tobie pozostają trzy opcje.
Pierwsza, zakłada totalnie olewczy stosunek do sprawy. Czyli
nie robisz nic. Siadasz na łóżku z kawą i czekasz na rozładowanie baterii. Tylko
uwaga, tu jest mały szkopuł. Kiedy w tym modelu rozładowują się baterie? Licho
wie.
W drugiej opcji, przybierasz odwrotną taktykę i liczysz na
zmęczenie przeciwnika, jednocześnie dotrzymując mu kroku. Czyli biegasz za okupantem w tą i z powrotem, i prowokujesz do
wzmożonej aktywności. Wydajesz z siebie wojenne okrzyki, gdy wchodzi na stół i
z torby z laptopem chce Ci zrobić kebaba. Zagryzasz zęby widząc, jak kanapka z
dżemem ląduje na kanapie (może gdy zje, zrobi się śpiący?). Wchodzisz w
dywagacje o wyższości kiełbasy z keczupem nad zupą jarzynową. Nawet zaczynasz myśleć kategoriami "co tu jeszcze wymyślić?".
Jest też wyjście numer trzy, które zakłada odwrócenie uwagi
i skupienie jej na czymś twórczym. Jak do tej pory, staramy się jak najczęściej
korzystać z tego podejścia. Bo dwa powyższe, zwyczajnie mają zbyt dużo
defektów.
Dobrze, zarzucisz mnie zaraz rzeczowym "dawaj
konkrety!", więc spieszę z wyjaśnieniami. Całkiem niedawno pisałam już o
jednym pomyśle na to, jak skutecznie udaje mi się zagaić temat "Synku,
pokaż mi, gdzie huśta się dziewczynka?", gdy on właśnie aranżuje kuchnię
według własnego pomysłu, pokrzykując niczym indiański wojownik. Chcesz nadrobić
zaległości w lekturze? Zajrzyj TU.
Teraz do naszego repertuaru doszły kolejne rozwiązania. I
tak ostatnio głowiliśmy się, co zrobić z rolek po papierze. Zaczęliśmy
kombinować, cudować, kleić i... wyszły nam wielkanocne kurczaki 😲 Nie będę
udawać, że Mały wykonał większość pracy. On wybierał... tzn. wydzierał papier do
oklejenia. Badał, do czego służą nożyczki i tysiąc sposobów na to, jak nie
powinno się ich trzymać (już wie, że obsługując je tylko dwoma paluszkami wiele
nie zdziała). Prócz tego dokonał obserwacji, jak szybko klej wchodzi w
interakcję z kanapą i który kolor flamastrów najlepiej wygląda na rączce.
Wszystkie powyższe doświadczenia świetnie przysposobiły małe
łapki do robienia Świątecznych kartek. Najpierw uczyniliśmy nieco kolorowego
bałaganu, bawiąc się farbami. A Później w ruch znów poszły nożyczki, klej i co
tam nam się jeszcze nawinęło pod ręce 😊
Ponieważ farba służy mojemu Synkowi bardziej do
eksperymentowania z konsystencją, nawet nie robiłam podchodów
do malowania. Kolorowanie kredkami też jakoś szczególnie nie zajmuje Małego.
Ledwie postawi kilka kresek i obrazek uważa za w pełni pokolorowany. Ale...
udało mi się znaleźć złoty środek! Kolorowanka do malowania wodą! To akurat
okazał się strzał w 10! Odrobina wody wystarczy, by pokolorować rysunek. Widzę,
że Dziecię ma przy tym sporo frajdy, a ja znacznie mniej do sprzątania 💙
A skoro już o kolorowankach mowa - wpadła nam w ręce ciekawa
rzecz. Kolorowanka z aplikacją. Co prawda, sama kolorowanka jest klasyczna i
tej nie da się kolorować wodą. Ale ma inną wielką zaletę. Po ściągnięciu
odpowiedniej aplikacji na telefon... ożywają w niej obrazki! 😍 My mamy akurat
wersję z dinozaurami, ale można wybrać coś innego, np. rybki, ptaki, albo
dzikie zwierzęta. Ciekawskich odsyłam do strony Wydawnictwa Piętka.
Bez ściemy przyznam, że Synek z ożywiania dinozaurów ma
wielką frajdę. No dobra, my ze Ślubnym też 😍😅 Całą trójką musieliśmy przeskanować strona po
stronie każdego gada i zobaczyć, jak ten biega, a tamten lata. Z kolorowaniem
jest mały problem. Bo u niespełna dwulatka, przy takich atrakcjach, kolorowanie
schodzi na dalszy plan. Nieważne, że brakuje kolorów. Ważne, że wszystko się
rusza! A ja nie narzekam, ani nie wciskam mu na siłę kredek do rączki.
Łapczywie korzystam z chwili spokoju.
Z kolorowaniem więc wielkich postępów nie poczyniliśmy. Ale
przecież nie od razu Kraków zbudowano. Na razie Synek chętnie ogląda obrazki,
które Tata skanuje mu telefonem (gdy robi to sam, nie zawsze wychodzi i
strasznie się wtedy piekli). Zabawne jest to, że nie do końca ogarnia sytuację,
kiedy dinozaury z kartki nagle przeskakują na telefon i zaczynają się poruszać.
Jak na prawdziwego naukowca przystało, mocno eksperymentuje, starając się przy
tym wyciągnąć wnioski 😆 Podkłada więc kredki pod kamerę i obserwuje, czy one
też zaczną tańczyć w telefonie. Paluszkami stuka w ekran z nadzieją, że
dinozaur zacznie za nim podążać. A gdy gad otwiera paszczę sprawdzają, czy to
coś jest w stanie dziabnąć. Zabawy jest co niemiara, a okrzykom zachwytu nie ma
końca.
Powiem szczerze, że pierwszy raz zetknęłam się z takim rozwiązaniem.
Niby klasyka, a z interaktywnym dodatkiem. I pomyśleć, że bawi nas później
zdziwienie dzieci, gdy uparcie próbują z każdego ekranu korzystać dotykowo. Tą naturalną dla nich, a dla nas sytuacyjnie zabawną tendencję, świetnie obrazuje pewna historia, z życia wzięta. Podczas podróży pociągiem, mama pokazuje swojemu dziecku palcem w stronę okna, że o tam, na pastwisku, to jest krowa. Na co chłopiec niewiele myśląc podchodzi do okna i (ponieważ krowa jest zbyt mała, bo daleko to pastwisko) palcami wykonuje ruch powiększenia obrazu 😂😂😂
Witaj wiosno! Już nie tylko astronomiczna, kalendarzowa, ale
ta najprawdziwsza! Nareszcie więcej słońca, kolejne plusy w temperaturze,
zieleniejące pąki, zapach rozgrzanej promieniami ziemi... Nic, tylko rankiem,
gdy otwierasz okno przy porannej kawie, masz ochotę przez nie wyfrunąć 😍😍😍
Kiedy tak wszystko budzi się do życia, mam dużo więcej
ochoty i sił na zmiany wokół siebie. Tym razem, główkowałam nad ogarnięciem jakiegoś
zgrabnego kącika dla Małego. Bo jego piętrząca się góra zabawek zaczynała być
zbyt ekspansywna. Poza tym, jak przekonują zwolennicy metody Montessori (o
których żartobliwie piszę, jednak słucham z uwagą), taki chaos jest dla
dziecka mało stymulujący (by nie powiedzieć dosadniej). A do tego wszystkiego,
naszemu Berbeciowi (który rośnie tak szybko, że ze Ślubnym czasem nie nadążamy)
przyda się porządny kącik. Więc biorąc wypadkową z tych wszystkich problemów,
obrałam kierunek - minimalizacja.
Odłowiłam zabawki, przeznaczone dla Maluszków. Pochowałam
wszystkie świecio-grajki. Resztę, zapakowałam w koszyk. Więc cały asortyment wciąż
jest na wyciągnięcie ręki, ale sprytnie ratuje przed wywinięciem orła, np. na
klocku 😅 Zorganizowałam stolik, tablicę, poukładałam książeczki. A tak a propos
książeczek - one (obok samochodów i autobusu) sprawiają Małemu tak ogromną
frajdę. Mamy takie przesuń i pociągnij. Z dźwiękami. Z dziurkami do
sznurowania. Do poszukiwania konkretnych przedmiotów. Do nauki dźwięków,
kolorów, liczb i czego tylko dusza zapragnie. Nasza biblioteczka wciąż rośnie.
Nie spodziewałam, że będzie się to działo w aż takim tempie! Ale... Największą
furorę robią ostatnio książeczki-opowiadanki. Czyli takie bez tekstu. Za to z
żywymi ilustracjami i jakąś akcją, bądź myślą przewodnią.
Pomyślałam więc, że skoro opowiadanki tak przypadły Synkowi
do gustu, fajnie będzie skorzystać z plansz edukacyjnych. Są duże, przystępne i
gotowe do nauki i zabawy od zaraz 😊 Dodatkowo, ich wielką
zaletą jest wszechstronność w użyciu. Można zrobić z nich podkładkę na
dziecięcy stolik, gdy chcemy go nieco ożywić. Można z nich zrobić
"gotowca" na tablicę lub lodówkę (obrazek jest zawsze na podorędziu,
gotowy uratować nas z opresji, rzuconym zaradnie zestawem pytań "Zobacz,
co tam trzyma chłopiec?", " A pokaż, gdzie jest piesek?", gdy na
nogawce wisi nam tykająca bomba). Można też użyć planszy, jako zwykłego
obrazka, w dziecięcym pokoju. Można też ją pociąć i zrobić puzzle (ale to opcja
dla starszych dzieci, poza tym, mnie by chyba było szkoda tak ją potraktować 😉).
Nasz kącik dziecięcy po wiosennym liftingu |
Prawdziwe niebo w gębie 💙💚💛💜
Nareszcie coś, co można
pałaszować bez większych wyrzutów sumienia i nie modlić się, by poszło w cycki.
No... chyba, że chcesz zrobić i zjeść całą blachę 😊 Robi się szybko, o ile
posiadasz blender. Doskonale nadaje się do kawy, ale też wtedy, gdy nachodzi
Cię ochota na słodkie. To prawdziwy good mood food! 😍
Czego potrzebujesz?
- 2 małe jabłka
- 8 łyżek sezamu
- 2 łyżki ziaren słonecznika
- 1 łyżeczka nasion dyni
- garść migdałów
- garść orzechów włoskich
- 2 łyżki miodu
- 2 łyżki suszonej żurawiny
- wiórki masła klarowanego lub oleju kokosowego (około 3 łyżeczki)
- szczypta soli
- 1/3 łyżeczki prawdziwej wanilii
- 1/2 łyżeczki cynamonu
Ponieważ ostatnimi czasy tonę w sieci w poszukiwaniu pomysłów,
jak tu zająć Berbecia, wciąż natykam się na dwa obozy. Jeden mówi kup to, to, to i to. Tamto też. Bo sensoryka, motoryka ekologia, rozwój taki a śmaki,
wzrokowy, nauka mówienia itp, itd... Nic, tylko trzymać się za kieszeń. Tym
bardziej, że sami ze Ślubnym, choć już jesteśmy przecież dorośli, dostajemy
oczopląsu i kupilibyśmy prawie wszystko. No co, własnemu dziecku odmówisz? Ale
prawda jest taka, że te duperele często kupujemy dla siebie. Z ciekawości i
umiłowania zabawek. Chyba taka rekompensata za nasze PRLowskie dzieciństwo,
gdzie tylu cudów nie było.
Drugi obóz też jest radykalny. Tylko ten dla odmiany
nawołuje "Wyrzuć wszystko, co już zdążyłeś kupić! Twoje dziecko tego nie
potrzebuje" (puszczam oko do wyznawców Montessori). No i mam taką
obserwację w związku z tym, że chyba coś w tym jest (patrz ostatnie dwa zdania
z akapitu wyżej). Mały i tak nie ogarnie 15 samochodów. Za to kocha miłością
bezgraniczną tych 5, które ma. Poza tym, to podejście ma duży atut. Minimalizm.
Przy ściśle kontrolowanych zakupach rozwiewa się problem przestrzeni, która byłaby
systematycznie poddana zabawkowej ekspansji. Więc to mamy z głowy.
Pojawia się w tym miejscu druga kwestia. Jeśli nie nowe zabawki,
to co? No właśnie. Tu jest pies
pogrzebany. Bo można kupować drogie, drewniane i eko, grzmociki w duchu
Montessori. Można, też ruszyć głową, zrobić coś chałupniczo z dzieckiem, a
zaoszczędzone pieniądze odłożyć na wakacyjne wygibasy. Wszystko bowiem się rozchodzi
o pomysłowość, zaangażowanie i czas, który poświęcamy dziecku. Wiem, że każdy z
nas chce z siebie dać wszystko dla swojego Malucha. Lecz zagonieni, zapracowani
i zmęczeni, często nie mamy na to czasu, albo siły. Dlatego, w porozumieniu z
Księciem, wpadliśmy na pomysł, by Wam to ułatwić.
Czyli poncha, pitanga, fado i baleriny
Jesteśmy. Znów wciśnięci w zimowe wieczory, grube kurtki i
zmęczone twarze. A my, na przekór temu wszystkiemu, jesteśmy wypoczęci, wciąż
pełni wiosennej lekkości i maderyjskiego klimatu. Zachwyceni tym, że można żyć inaczej.
Spokojniej, bardziej kolorowo, życzliwiej. I choć to w sumie żadna nowość, bo to
nie był mój pierwszy wyjazd za granicę, to pierwszy raz ta różnica tak bardzo
poruszyła moje serce. Bo u nas śnieg, zmarzlina, przedwczesne wieczory i ludzie
wkurwieni już od samego rana. A tam błękit nieba, kolorowe targi, uśmiechnięci
i zawsze gotowi do pomocy ludzie.
Rozumiem, że Polska to kraj meteopatów. I że gdyby nie ta
pogoda, to każdy najpierw pobiegłby w ultramaratonie, później byłby gotów góry
przenosić, po drodze sprzątnąłby nawet na Wiejskiej. Przepraszam, jeśli kogoś
urażam, pakując go do szuflady razem z innymi. Racja. Nie wszyscy przecież są
tacy sami. Ale co do ogólnej tendencji chyba się ze mną zgodzicie, że jesienią
i zimą to poziom kultury osobistej widocznie spada. Bo to, że nastrój leci na łeb
na szyję, to akurat rozumiem. Ale dlaczego zaraz mam oświadczać całemu światu,
bez skrywanej złości, że jam jest ten, który wstał lewą nogą i zmarzł w ucho
prawe, i wyszedł bez kawy na mróz siarczysty? Właśnie tego do końca pojąć nie
mogę i chętnie zmieniłabym to, choćby jakimś nakazem odgórnym.
Ale dosyć tego narzekania na narzekanie 😊 Trudno, świata
nie zmienię. Kijem Wisły też nie będę cofać. Ale mogę Wam napisać, jak
spędziłam przedostatni tydzień. Może się komuś jeszcze udzieli mój wakacyjny
nastrój. Tak, wybaczcie. Moja bardzo wielka wina, że nie dałam rady pisać tuż po powrocie.
Chyba przez ten buzujący w żyłach procent portugalskiej radości. Nie jest mi
łatwo znów przykleić się do linijki szaro-burych planów na przetrwanie. Bo u
mnie już wiosna. Szkoda tylko, że za oknem wciąż ciężko ją znaleźć.
Wracając do wyjazdu... Madera to wyspa
idealna dla małych dzieci. Nie trzeba się martwić o zbyt wysokie temperatury (o
tej porze roku). Domyślam się, że brzmi to jak ironia, gdy za oknem jak nie
śnieg, to plucha. Ale powiedzmy sobie otwarcie, czy plażing z małym dzieckiem
jest realny? No właśnie. Dlatego planując nasz wypad, pod uwagę wzięłyśmy z
Siostrą optymalizację 😝 Czyli my zadowolone, Mały zaopiekowany.
Zwiedziłyśmy większość miejsc, które chciałyśmy zobaczyć.
Choć ostatecznie nie wybrałyśmy żadnej wycieczki, które oferowało nam nasze
biuro. Bo to co nas interesowało, np. zwiedzanie jeepami, nie nadawało się dla
roczniaka. Ale... W międzyczasie obskoczyłyśmy miejscowe biura i gdy już się
niemal zdecydowałyśmy na jedną z opcji, w ostatniej chwili zmieniłyśmy zdanie.
I to była bardzo dobra decyzja!
Zwerbowałyśmy jednego
taksówkarza i wynajęłyśmy go na dwa dni. Więc miałyśmy tournée po wyspie, może
nie z wykwalifikowanym przewodnikiem, ale co tam. W końcu czy na zorganizowanej
wycieczce przewodnik zatrzymywałby się na środku drogi, nad klifem, byśmy mogły
tylko zrobić sobie zdjęcia? Nie zrywałby też dla nas tamtejszych owoców tylko
po to, żeby pokazać ich różnorodność i smak (dzięki niemu wiem, że istnieje coś
takiego jak pitanga 😍). Nie zawiózłby nas w miejsce, gdzie częstowano
nas miejscowym specjałem - kawową nalewką własnej roboty. Ale co najważniejsze,
nikt nie dostosowywałby całego autokaru, pod dyktando mej Latorośli. A w naszej
opcji miałam absolutny komfort, że gdyby Małemu coś się nie spodobało (co
ostatecznie miało miejsce) to nie muszę czekać 4 godzin na krawężniku,
aż wszyscy zdążą przespacerować się do klifu i z powrotem.
Właśnie tego spaceru Mały tak bardzo nie chciał zaliczyć.
Dzięki naszemu kierowcy, jedliśmy też w najlepszej knajpie na
wyspie rybę miecz z pieczonym bananem, wcale nie wydając przy tym fortuny (za 4
dania z napojami zapłaciłyśmy ok 30 euro).
Ryba z pieczonym bananem zaskakująco dobrze się komponowała, do tego smakowała wybornie. Ale frytki, według Małego, trzeba było dosolić 😊
Zawiózł nas też do portowego miasteczka, z którego wywodzi
się maderyjski napój wyskokowy poncha (maderyjski rum z trzciny cukrowej+miód+sok z cytryny/pomarańczy/inny, zależnie od upodobań). Dobry ten wynalazek, ale i (choć nie wierzę, że to piszę) diabelnie
mocny 😝
Wynajęcie taksówki, wcale nie wyszło nas drożej, niż wykupienie fakultatywnych
wycieczek dla 2 osób. Koszt jednej z nich (a musiałybyśmy wykupić 2, by zwiedzić
zachodnią i wschodnią część wyspy) oscylował w granicach 60 euro. Więc mnożąc tą
kwotę razy 4 (dwie wycieczki dla dwóch osób) wychodzi całkiem spora sumka.
Tymczasem my za jeden dzień wynajmu taksówki zapłaciłyśmy 100 euro. Plus,
wspomniany wyżej, nieprzekładalny na pieniądze komfort podróży z małym
dzieckiem.
Oczywiście nie chce się tu rozwodzić nad zajebistością naszego
pomysłu. Bo są też inne rozwiązania, które pewnie kosztują znacznie mniej i są
bardziej satysfakcjonujące. Chociażby wynajem samochodu i samodzielne
zwiedzanie wyspy, co również brałyśmy pod uwagę. Ale do tego
albo trzeba mieć więcej czasu (nie tylko tydzień), albo przed przyjazdem trzeba
się dobrze do tego przygotować. Czyli uwzględnić, co się chce zobaczyć. Wybrać najlepszą drogę. A przede wszystkim, trzeba sobie kupić bardzo dobrą mapę,
która będzie nadawała się do czegoś więcej, niż podtarcia. Nasza niestety, choć
wydałyśmy na nią 11 euro (za zwykłą rozkładaną mapkę!) nadawała się właśnie tylko
do tego. Bo nawet miejscowi nie
potrafili na niej zlokalizować miejsca, w którym aktualnie się znajdowaliśmy.
Zaznaczę, że pytałyśmy również panią, która pracowała w firmie wynajmującej
przewodników, więc ostatecznie nie jest to dowód naszej indolencji 😆
Ponieważ właściwie w ostatniej chwili zdecydowałyśmy się
na Maderę i dany terminie, nie przygotowałyśmy się jak trzeba, do
samodzielnego zwiedzania całej wyspy. Dlatego 2 dni minęły nam na rozeznaniu
się po Funchal, gdzie znajdował się nasz hotel.
Dla tego widoku zdecydowałyśmy się na hotel Panoramico 💕💕💕
Owe dwudniowe rozeznanie w terenie miało swoje plusy, bo obeszłyśmy Funchal w całości.
Zaliczyłyśmy pobliskie sklepiki, zrobiłyśmy rekonesans co i gdzie warto kupić.
A to nie byle jaka umiejętność, bo np. ceny poncho potrafiły się różnić aż o
20 euro! Odwiedziłyśmy też najstarszą miejscową winiarnię, gdzie można było
degustować ile głowa, albo portfel wytrzyma (degustacje nie były oczywiście
darmowe, ale wino wyborne i do tego dokonując zakupu można było odebrać je na
lotnisku. Nie wchodziło więc do ogólnej wagi bagażu). Nota bene, niektóre z tych win można kupić w naszym polskim dyskoncie i to niezbyt drogo. Jadłyśmy pieczone
kasztany, jechałyśmy kolejką linową, zwiedziłyśmy tropikalny ogród, tańczyłam
(jeśli bujanie się z wymienionym wyżej obciążeniem można w ogóle nazwać tańcem)
też na rynku w akompaniamencie miejscowego bandu (gdzie dostałam oklaski ze
wszystkich pobliskich knajpek).
Tu właśnie dostaliśmy gromkie brawa 😆