Ponieważ ostatnimi czasy tonę w sieci w poszukiwaniu pomysłów,
jak tu zająć Berbecia, wciąż natykam się na dwa obozy. Jeden mówi kup to, to, to i to. Tamto też. Bo sensoryka, motoryka ekologia, rozwój taki a śmaki,
wzrokowy, nauka mówienia itp, itd... Nic, tylko trzymać się za kieszeń. Tym
bardziej, że sami ze Ślubnym, choć już jesteśmy przecież dorośli, dostajemy
oczopląsu i kupilibyśmy prawie wszystko. No co, własnemu dziecku odmówisz? Ale
prawda jest taka, że te duperele często kupujemy dla siebie. Z ciekawości i
umiłowania zabawek. Chyba taka rekompensata za nasze PRLowskie dzieciństwo,
gdzie tylu cudów nie było.
Drugi obóz też jest radykalny. Tylko ten dla odmiany
nawołuje "Wyrzuć wszystko, co już zdążyłeś kupić! Twoje dziecko tego nie
potrzebuje" (puszczam oko do wyznawców Montessori). No i mam taką
obserwację w związku z tym, że chyba coś w tym jest (patrz ostatnie dwa zdania
z akapitu wyżej). Mały i tak nie ogarnie 15 samochodów. Za to kocha miłością
bezgraniczną tych 5, które ma. Poza tym, to podejście ma duży atut. Minimalizm.
Przy ściśle kontrolowanych zakupach rozwiewa się problem przestrzeni, która byłaby
systematycznie poddana zabawkowej ekspansji. Więc to mamy z głowy.
Pojawia się w tym miejscu druga kwestia. Jeśli nie nowe zabawki,
to co? No właśnie. Tu jest pies
pogrzebany. Bo można kupować drogie, drewniane i eko, grzmociki w duchu
Montessori. Można, też ruszyć głową, zrobić coś chałupniczo z dzieckiem, a
zaoszczędzone pieniądze odłożyć na wakacyjne wygibasy. Wszystko bowiem się rozchodzi
o pomysłowość, zaangażowanie i czas, który poświęcamy dziecku. Wiem, że każdy z
nas chce z siebie dać wszystko dla swojego Malucha. Lecz zagonieni, zapracowani
i zmęczeni, często nie mamy na to czasu, albo siły. Dlatego, w porozumieniu z
Księciem, wpadliśmy na pomysł, by Wam to ułatwić.